logo
:: Prozy :: Ucieczka

Ucieczka
Trzecie opowiadanie - prawdziwa historia

Ślicznotka   

    Joasia usiadła na betonowych schodach domu. Wodziła beznamiętnym wzrokiem po pierzastych obłokach, aby po chwili przeszyć je na wskroś i spróbować wedrzeć się w najdalsze zakątki nieboskłonu.
   Z rozmarzenia na ziemię sprowadził ją przeraźliwy krzyk:
- Joasia!
Dziewczyna wzdrygnęła się. Poderwała się na równe nogi i pobiegła w stronę głosu matki.
- Co się stało? – zapytała, gdy tylko wpadła zdyszana do kuchni.
- Siadaj – rodzicielka wskazała palcem na krzesło.
Joasia usiadła wystraszona, jakby za chwilę miała zostać porażona prądem.
- Ojciec poprosił – zaczęła matka – abyśmy wywieźli obornik na pole i rozrzucili go.
- Poprosił? – spytała z nutą ironii w głosie Joasia. – Raczej chyba: rozkazał.
- Czy to ważne, co powiedział? I tak trzeba to zrobić, nie uważasz?
- Jak trzeba, to trzeba – skonkludowała córka.
Choć ojczym dla każdego domownika skrupulatnie wydzielał cukier, twierdząc, że psuje on zęby, dziewczyna po kryjomu sięgnęła do cukiernicy po dwie kostki białej słodkości.
   Pierwsza do stajni weszła matka. Tego dnia koń jeszcze nie był wyprowadzony na pastwisko, więc odpięła go z przymocowanego do kamiennego koryta łańcucha i wykręciła zwierzę przodem do drzwi tak, aby mogło wyjść na zewnątrz.
- Trzymaj! Idę po półszor – rozkazała matka wskazując na kantar.
- Ale ja się boję.
- Nie ma, czego. Chodź! – zachęcała córkę.
   Joasia ostrożnie dotknęła kantara.
- Trzymaj mocniej! Nie gryzie!
- Przecież trzymam – zapewniała drżącym głosem dziewczyna.
   Joasia po raz pierwszy w życiu stała tak blisko konia. Gdzieś słyszała, że można przekupić go cukrem, dlatego przyniosła ten smakołyk. Sięgnęła do kieszeni i wyprostowaną dłonią podsunęła zwierzęciu pod nos kostkę cukru. Nie wiedziała czy koń zrozumiał o co jej chodzi, ale zwierzę wyciągnęło górną wargę i śmiesznie nią poruszyło.

- No weź, to dla ciebie – szepnęła. Koń lekko zadarł wargę i delikatnie chwycił zębami kostkę. – Jesteś śliczny.
- Z koniem gadasz? I tak cię nie rozumnie – usłyszała stękający głos matki, która dźwigała uprząż. Koń posłusznie nachylił łeb. Wiedział, jakie ruchy ma wykonywać. Kobieta podeszła z nim do wozu i w mig uporała się z zaprzęgiem zwierzęcia do wozu. Joasia podeszła ponownie do konia, aby dać mu drugą kostkę cukru.
- Co ty wyprawiasz? – zapytała zdziwiona matka.
- Daję mu cukier – odparła zgodnie z prawdą córka.
- Cukier? Oszalałaś?
- Ojciec rano nakarmił go. Dostał owies – tłumaczyła zawzięcie kobieta.
- Mamo, tym się nie spasie. Chciałam wkupić się w jego łaski. Jest taki piękny…
- Wymyśliłaś… Koń to koń. Zresztą, to ona – matka wyjaśniła kwestię płci zwierzęcia.
- Ona? – zdziwiła się dziewczyna – jeśli to ona, to nazwę ją Ślicznotka.
- Dobre sobie, Ślicznotka… – wzruszyła ramionami matka. – No, to do roboty
– rozkazała.
   Joasia chwyciła mocno widły, które stały oparte o ścianę. Rwała tym narzędziem kawały obornika, po czym zamaszystym ruchem wrzucała go na wóz. Chciała pokazać swoją siłę matce, udowodnić jej, że nie jest darmozjadem.
- Wolniej, cały dzień przed nami – chłodziła zapęd córki kobieta.
Joasia jednak nie zważała na słowa rodzicielki. W jej głowie cały czas wirowały krzyki ojczyma: „Darmozjadzie! Leniuchu!”
- Chyba już starczy tego obornika – odezwała się Joasia, ocierając pot z czoła.
- Oszalałaś? Trzeba załadować całą furę!
- Ślicznotka będzie miała ciężko.
- To jej pomożesz – roześmiała się matka.
- Proszę?
- Czy ty sobie wyobrażasz, że będziemy jeździć w tą i z powrotem? Cały tydzień?
- Mamo, proszę. Damy radę do wieczora – nie ustępowała Joasia.

- No, dobra – zgodziła się rodzicielka. Chwyciła za lejce. – Wio! – cmoknęła, trzepiąc lejcami tak mocno o pośladki Ślicznotki, że aż nastolatka wzdrygnęła się. Koń ruszył. Było widać, że jest mu ciężko, więc Joasia szła blisko wozu mając na uwadze, że być może w pewnym momencie będzie musiała w furmankę popychać.
   Dziewczyna nie liczyła, ile razy obracały w obie strony. Kiedy pot stróżką ciekł jej po czole i po plecach, doskakiwała do studziennej pompy, popijała wodę, obmywała twarz, po czym wracała do pracy.
Wreszcie, późnym popołudniem, całe pole było jak pod linijkę, udekorowane równymi gromadkami kupek z obornika, które pozostało tylko roztrząsnąć. Matka zaprowadziła Ślicznotkę na pastwisko.
   Gdy znalazły się na podwórku, rodzicielka udała się do piwnicy, która była wymurowana w ziemi, ze śmiesznym wejściem, przypominającym olbrzymią, opuszczoną, borsuczą norę. Z daleka bowiem widniała mała szczelina nad ziemią, pod nią jaśniał żółty, rozgrzebany piasek.
   Joasia przełknęła ślinę, kiedy matka otworzyła litrowy słoik z mięsem. Zapach rarytasu wślizgnął się aż do dna żołądka. Nie zapomniała podziękować Panu Bogu za dary, jakie znajdowały się przed nią na stole. Rodzeństwo łapczywie wpatrywało się w mięso, czekając cierpliwie, aż mama podzieli sprawiedliwie i wszystkich obdzieli apetycznymi kawałkami.
   Po tak smacznym i pożywnym posiłku, przybyło wszystkim energii. Nic więc dziwnego, że gromady obornika znikały jedna po drugiej, zaścielając równomiernie pole. Nagle Joasia zauważyła idącego od stacji kolejowej ojczyma. Gdy tylko zbliżył się do pracujących kobiet, coś mruknął pod nosem, a następnie wielkimi krokami okrążył pole, sprawdzając, czy praca jest sumiennie wykonana.
- Co to za robota? Nierówno! Niedbale! – krzyczał. Matka, załamana oceną jakości pracy, spuściła głowę.
- Nierówno? Bo to na wystawę? – zapytała ironicznie Joasia.
- Zamknij się! – wrzasnął.
- Jaka to różnica, czy równo, czy nie, skoro jutro będzie zaorane? – ciągnęła dalej logiczny wywód pasierbica.
- Patrzcie! Znalazła się znawczyni! Zbierać obornik z powrotem i wozić do stajni!

- Jeszcze, czego! Przecież to jakieś chore! – wydała opinię dziewczyna.
- Chora to zaraz będziesz ty! – groził ojczym. Podszedł do przybranej córki i wykonał zamach teczką w kierunku pasierbicy. Joasia momentalnie odskoczyła w bok, unikając tym samym potężnego uderzenia.
- Widzi mama, kto zaczyna?
Ojczym nie czekając na odpowiedź żony zaczął znowu krzyczeć:
- Matka! Jeśli ty nie umiesz jej wychować to…
Nie dokończył wypowiedzi, ponieważ jego specyficznie pedagogiczny wywód przerwała Joasia:
- To nie jest wychowanie tylko terror! – stwierdziła z całą powagą nastolatki.
- Jeszcze pyskuje, mądrala – mężczyzna w przypływie złości zakołysał całym ciałem.
- Już nie długo – oznajmiła tryumfalnie dziewczyna.
- Idę, żegnam, nic tu po mnie! – krzyknęła Joasia. Odwróciła się i zaczęła iść w stronę domu.
- A dokąd to? – usłyszała po chwili za swoimi plecami znajomy, męski głos. Poczuła mocny uścisk na ramieniu.
– Dokąd to udajesz się, koleżanko? – powtórzył pytanie ojczym, stojąc tuż przy Joasi.
- Do domu.
- Do domu, leżeć, co?
- Swoje zrobiłam.
- A to – skinął głową w kierunku pola – kto pozbiera?
- Komu nie podoba się, niech zbiera – odrzekła spokojnie pasierbica.
   Ruszyła prosto do swego ulubionego miejsca, do swej zaczarowanej krainy, w której rosły dzikie śliwy. Latem zrywała mirabelki, a po nich inne gatunki śliw. Nieco dalej rosła stara jabłoń, za nią rozciągał się szpaler z tarniną, krzewem o cierpkich owocach. Pod drzewem leżały robaczywe owoce. Joasia zerknęła w górę, śliwki wisiały wysoko, więc wspięła się na drzewo i potrząsnęła nim z całej siły. Owoce zaczęły spadać gradowym deszczem, pokrywając wydeptaną trawę. Dziewczyna zeszła z drzewa, aby wybierać twarde, omszone śliwy, ponieważ tylko te były świeże i nie robaczywe.

   Gdy tylko skonsumowała swój podwieczorek, usiadła na trawie nad stawem. Wpatrywała się w lustro wody. Było przyjemnie. Nawet żaby na brzegu, które wygrzewały się w promieniach zachodzącego słońca, były spokojne i nie uciekały przed nią.
- Udajecie, że mnie tu nie ma? – wyszeptała dziewczyna. – Ja też będę udawała, że jestem niewidzialna.

SŁOWNIK

Półszor - najprostsza uprząż konia, wykonana ze skórzanych pasów, służąca do zaprzęgu konia do wozu, bryczki.

Kantar - osprzęt wykonany ze skórzanych pasków, zakładany na łeb konia. Służy do wyprowadzania ze stajni, czy do chwilowego wiązania tego zwierzęcia. Do kantara zaczepia się wędzidło.

Wędzidło - składa się z dwóch części, a każda z nich z grubego, metalowego drutu. Elementy te połączone są ze sobą i zakończone po obu stronach metalowymi kółkami, do których przypina się lejce. Wędzidło wkłada się do pyska konia.

Olsztyn, 2010-07-20

Dodał(a): Teresa "Kalwara" Bojanowska
Dnia: 21 lipca 2010, 10:08

Wszystkie materiały zawarte na stronie są autorstwa Teresy "Kalwary" Bojanowskiej.
Copyright © 2008-2024 www.bojanowska.com.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Ilość odwiedzin: 277783.